Druga część relacji z wyjazdu na Total 24 hours of Spa 2018. Pora przenieść się w wir weekendu wyścigowego. Pierwsza część relacji TUTAJ.
Sobota rano. Wreszcie dzień wyścigu! O dziwo rano za oknem przywitał nas lekki deszczyk, który jednak szybko minął ustępując miejsca nieco niższym temperaturom niż dzień wcześniej, ale wciąż zdecydowanie letnim. Wizyta w sklepie po zapas wody oraz coś do wrzucenia na ząb, autobus i jesteśmy na torze. Dziś nie będzie problemu z powrotem, bo całą dobę zamierzamy spędzić na miejscu. Oglądamy wyścigi serii towarzyszących, praktycznie w każdym wyjeżdża Safety Car. W końcu startuje Lamborghini Super Trofeo, znów przepełnione ostrą walką na La Source. Nagle czerwona flaga tuż przed końcem wyścigu. Ponieważ telebimów dookoła toru nie ma zbyt wiele, nie wiemy co się stało. Podśmiewam się, że pewnie znów ktoś otarł się o bandę i nie opłaca im się wznawiać rywalizacji, a ekipy techniczne wolą sobie na spokojnie naprawić bandę przed głównym wyścigiem. Potem oglądamy to:
Już tak wesoło nie jest i przypomina się, że to nie zabawa. Kierowca i stewardzi na szczęście okej. Ufff, nie wyglądało to dobrze i naprawdę mogło się skończyć tragicznie dla ludzi przy torze. Cud, fart, zwał jak zwał. Rozkład dnia zalicza ponad godzinne opóźnienie ze względu na naprawę bandy. My idziemy do padoku by coś zjeść, a potem ulokować się na tarasie starego budynku boksów. W tej chwili na torze odbywają się parady, czyli przejazdy samochodów różnych marek. Organizatorzy je nieco przyśpieszają by nadrobić czas.
Brzuchy napełnione belgijskimi frytkami z majonezem (od których mnie już mdli, gdyż to główne źródło pożywienia na torze), strategiczne pozycje zajęte. Pod nami widzimy zespoły pracujące w boksach, przed nami prostą startową z ustawiającymi się samochodami, z prawej Eau Rogue. Kiedy kierowcy powoli wyjeżdżają z boksów by przejechać całe okrążenie i ustawić się na polu startowym, czuć pewien „romantyzm i doniosłość chwili”. Oto moment kulminacyjny, a na tych konkretnych zawodnikach spoczywa gigantyczna odpowiedzialność bezproblemowego przeprowadzenia auta przez pierwszy okres dobowej rywalizacji, ten najtrudniejszy zaraz po starcie, kiedy tłok sprzyja błędom. Choć przy ponad 60 samochodach na torze trudno mówić o luzie. Praktycznie zawsze przy danym zakręcie znajdują się minimum 2-3 samochody. Tu nie ma chwili wytchnienia.
Ceremonia startu, puszczenie ludzi ze specjalnymi przepustkami na przejście się po gridzie. Na prostej pomiędzy samochodami przeciskają się dzikie tłumy. W końcu słyszymy gwizdy policjantów, którzy poganiają tłumy by schodziły z toru. Czas startować wyścig! W tym samym momencie pod nami przez boksy przechodzi dwóch funkcjonariuszy w pełnym rynsztunku bojowym, z pokaźnymi karabinami w ręku, w gotowości do strzału w każdej chwili. Przebłysk i przypomnienie, że niby wszystko fajnie, ale coś się na tym świecie mocno ostatnio pochrzaniło. Ruszyli! To tylko i aż okrążenie formujące, ale kiedy kolejny raz przed nami przejadą to będzie już prawdziwy wyścig, jeden z najcięższych na świecie. Jesteśmy w stanie to obserwować tylko dzięki stoperom, o czym przekonaliśmy się już dzień wcześniej. Symfonia końca świata z wydechu Bentleya, wyrywający organy ryk V10-tki Lamborghini, jak mówi Pavel dźwięk Messerschmitta wydawany przez Audi R8, niskie odgłosy Mercedesów, czy charakterystyczne strzały z wydechu BMW. Na starcie wszystko się zlewa w jeden gigantyczny hałas, choć wprawne ucho dalej wyłapie wybijające się ponad resztę Lambo. Próba wyjęcia stopera z ucha grozi okresową utratą słuchu. Nie, lepiej nie próbować, mamy przecież coś słyszeć jeszcze przez co najmniej dobę. Nadjeżdżają! Iiii poszliiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii…
Dłuższy czas obserwujemy rywalizację z tarasu nad boksami. Widać walkę czołówki, ale przy tej ilości samochodów i ich różnym tempie dość szybko traci się orientację. Grunt to wiedzieć kto i gdzie jest pierwsza piątka. Audi #1, które zwyciężyło w kwalifikacjach gdzieś daleko z tyłu już od startu. Mają jakiś problem? Dopiero po powrocie do Polski doczytam, że wykryto u nich nieprawidłowości techniczne i dostali spore kary. W końcu schodzimy do „jadłodajni” wewnątrz padoku. Czas wepchnąć w siebie kolejną porcję belgijskiej skrobi i zorientować w rywalizacji, w końcu tam jest telebim z oficjalną transmisją. Po odpoczynku ruszamy na obchód toru. Już wiem, że taki wyścig obserwuje się zupełnie inaczej niż choćby F1, które trwa półtorej godziny. Tu w moment minęły nam trzy, a to ledwo ponad 10% całości. Nic się nie stanie jeśli na chwilę odwrócimy głowę. Spacerem idziemy sobie dookoła, oglądając rozpędzone samochody. Przechodzimy nad potokiem Eau Rogue, który dał nazwę słynnemu zakrętowi nad nim przebiegającemu, pod który właśnie podchodzimy. Następuje jeden z pierwszych okresów Full Course Yellow (FCY), czyli żółtej flagi na całym torze z ograniczeniem prędkości wszystkich, którzy się po nim poruszają. Będzie ich w tym wyścigu jeszcze sporo, tak jak i dużo będzie wypadków. Gdy docieramy na górę już wiemy co się stało. Eau Rogue zebrało pierwsze ofiary w czasie tego wyścigu. Jeden z Merców AMG GT jest właśnie pakowany na lawetę, w tle naprawiają bandę. Z podziwem przyglądam się jak sprawnie idzie to ekipie obsługi toru, z których zwykle się naśmiewałem. Idziemy dalej, w końcu gdy Słońce powoli zaczyna zachodzić, siadamy na Rivage (jak się okazuje – przemianowanym na Bruxelles).
Moment pojawienia się FCY mocno wpływa na sytuację w stawce. Niektórzy zyskują, inni mocno tracą. Nagle dotychczasowi liderzy są pod koniec pierwszej dziesiątki, a na przedzie melduje się Merc i Ferrari. Generalnie przez kilka pierwszych godzin wyścigu na czele były Mercedesy, Audi, Bentleye, Astony i chyba także Porsche. Dopóki liderzy nie wyrobili sobie większej przewagi każdy okres FCY mieszał na przedzie. Nam w zorientowaniu się w sytuacji pomagała oficjalna aplikacja serii Blancpain z transmisją oraz livetimingiem. Bez tego nie wiedzielibyśmy praktycznie nic. Także po wyśledzeniu co się dzieje w wyścigu i dłuższym odpoczynku na Rivage ruszamy w końcu w kierunku Pouhon, gdzie obserwujemy zachód słońca. Wszystko przebiega bardzo szybko i od jasności dnia do kompletnych ciemności mijają dosłownie minuty. Czas udać się na jakieś wygodniejsze miejsce na noc, idziemy więc do szykany Bus Stop, gdzie znów chwilę obserwujemy wyścig. Po drodze jeszcze raz z zazdrością przyglądamy się ludziom wygodnie leżącym na hamakach, czy materacach dmuchanych. Niby jest zakaz wnoszenia oprzyrządowania kempingowego, ale jak widać wszystkim wolno. My bojąc się zakazów nie mamy nic. Cholera. Wchodzimy na padok i oglądamy nieco relacji na telebimie, wreszcie docieramy na zadaszoną trybunę po stronie starych boksów na wyjściu z La Source.
To bodaj pierwsza chwila, kiedy zaczynamy odczuwać zmęczenie. Zmęczenie i zimno. Wyciągam asa z rękawa, czyli nogawki doczepiane do moich wielofunkcyjnych spodni. Na chwilę pomaga. Pavel nie ma tego luksusu, ale wyciąga kolejnego asa, którego przygotowaliśmy na przetrwanie wyścigu. Aluminiowy koc ratowniczy. Mały, lekki i spełnia swoje zadanie. Zerkam w lewo za trybunę i widzę zapowiadany koncert odbywający się tuż obok toru. Nie mam pojęcia jak oni tam cokolwiek słyszą, ja słyszę tylko ryk samochodów i to przez stopery. Samochodów, które w nocy wydają się 10x szybsze. Gigantyczne wrażenie robi widok oddalających się świateł, które potem z niewiarygodną prędkością przemykają po Eau Rogue, wyglądającym teraz jak fragment górskiej drogi i znikających dalej w lesie. Wszystko to powoduje, że auta GT3 wydają się w nocy szybsze nawet od F1. O, jedzie kolejny! Pavel już jest dość zmęczony, ale jeszcze się trzyma, kiedy ja patrzę na oddalające się w kierunku Eau Rogue światła. Lewo, prawo… NO DAWAJ W PRAWO! Oczy mi się rozszerzają i doznaję bardzo szybkiego otrzeźwienia gdy patrzę jak ów samochód wpada w Eau Rogue i zamiast skręcić po wejściu w prawo, wykonać „eSkę” i pomknąć dalej, wycina na pełnej prędkości pod górę wprost w barierę toru. Huk słyszalny ponad rykiem silników na naszej trybunie i dosłownie po sekundach w ciemnościach, gdzie swoją jazdę zakończył ten samochód, pojawia się słup ognia. OSZ KU…. Na telebimie przed nami pokazują co się dzieje. To Lexus. Jara się aż miło, przód jest mocno skasowany. Na szczęście drzwi kierowcy są otwarte, a więc wysiadł o własnych siłach. Ufff, kolejna ofiara słynnego zakrętu. Spa-Francorchamps jest torem uwielbianym przez kibiców i kierowców. Torem w spokojnym zielonym otoczeniu – góry, lasy, cicho i miło. Nie można jednak zapominać, że oprócz tego jest to też tor „starej szkoły”, nie pozwalający na błędy bez ponoszenia ich konsekwencji. Eau Rogue jest tego koronnym przykładem. Nie trzeba nawet popełnić błędu, wystarczy obrać nieco inną linię jazdy, a już może się to zakończyć prawdziwą katastrofą.
Kolejny okres żółtej flagi i bodaj kilkanaście samochodów obsługi toru, które przyjechały sprzątać, a także naprawiać bariery. To nie będzie krótka przerwa. My już zaczynamy odczuwać prawdziwe zmęczenie i nawet pomimo naszych asów z rękawa nie jest zbyt ciepło. Ruszamy do padoku poszukać miejsca na odpoczynek, po drodze zerkam na wyświetlacz charakterystycznej wieży sędziowskiej toru Spa. Dwanaście stopni. Znów działa prawo Murphy’ego jak dzień wcześniej z zaćmieniem Księżyca – że też najchłodniejsza noc tygodnia musi przypadać akurat na tą, którą spędzamy na torze. Jest coś po pierwszej w nocy, więc w padoku wszystkie stoiska i jadłodajnie już pozamykane. Przechodzimy obok małych namiotów, w których zespoły grzeją komplety opon na wyścig. Staramy się nie wyglądać podejrzanie błąkając się za garażami i przystając co chwila przy tych konstrukcjach, ale pozwalają nam się chociaż minimalnie dogrzać, bo zimno zaczyna doskwierać. Śmieszne jak człowiekowi zmienia się perspektywa. Kilka godzin temu biegaliśmy tu rozentuzjazmowani z aparatami i strzelaliśmy fotki każdemu fragmentowi osprzętu wyścigowemu. Teraz jego część traktujemy po prostu jako sposób na przetrwanie nocy, a samo zastosowanie mało nas obchodzi. Wchodzimy na zadaszony taras budynku nowych boksów. Nie, tu się nie da nawet zdrzemnąć. Wracamy do wnętrza, chwilę ogrzewamy się na klatce schodowej, jesteśmy już po prostu zmarznięci. Może z temperatury, może po prostu ze zmęczenia. Zarządzam pójście na zadaszoną trybunę dosłownie naprzeciwko nowych boksów, tuż za szykaną Bus Stop. Wdrapujemy się na samą górę. Tu da się poleżeć. Przewalamy się na krzesełka i przykrywamy naszymi efekciarskimi, błyszczącymi kocami ratowniczymi. Obok śpi jakiś facet przykryty skórami motocyklowymi. Po powrocie do hostelu dowiemy się, że to nasz współlokator. Z boku na trybunie jacyś mocno podpici goście stoją w samych spodniach i wcale im nie zimno. Walcie się. Oglądanie wyścigu staje się powoli walką o przetrwanie. Po prostu chcemy odpocząć.
Nie mogę zasnąć. Pavel zasnął od razu, ja co chwila otwieram oczy. Już prawie zasypiam, kiedy naglę widzę błyskające światła i ruch we wszystkich boksach. Coś się dzieje i to coś poważnego. Pavel śpi, nie będę go budził. Lepiej odpoczywać jak się da, szczerze mu tego zazdroszczę. Znów okres FCY. Na telebimie pokazują moment, kiedy Lamborghini przelatuje na wprost przez całe Eau Rogue i znika za szczytem zakrętu. Potem na żywo onboard z wnętrza samochodu mijającego miejsce zdarzenia. Znów kilkanaście aut obsługi toru i to o dziwo po obu jego stronach, więc poszkodowanych musiało być więcej. Nie pokazują samych samochodów, więc chyba niestety jest źle z kierowcami. Po chwili żółte flagi zmieniają się na czerwone. Przez głośniki dyrektor wyścigu podaje oficjalny komunikat o wstrzymaniu rywalizacji i konieczności zjazdu wszystkich samochodów do boksów. Nie do końca wiem co się dzieje. Czas rywalizacji dalej leci, nikt nie zatrzymuje przecież zegara wyścigu 24-godzinnego. Brak informacji o wypadku. Dopiero po powrocie do Polski doszukuję się zdjęć Lamborghini i Bentleya, oraz oświadczenia organizatorów, że kierowcy są na OIOMie i ich życiu nic nie zagraża, ale są połamani. Oni już nie wysiedli o własnych siłach. Z samochodów niewiele zostało, a to jeden z najcięższych wypadków jakie w ogóle widziałem. Na torze jednak nic się nie dzieje. Głupio jak nagle zapada taka kompletna cisza. Stwierdzam, że nie ma na co czekać, przewracam się bokiem na krzesełka i w końcu zasypiam.
Budzi mnie ryk odpalanych silników. Ruszam głową i widzę, że Pavel już wstał. Zerkam na zegarek – jest coś koło trzeciej, czyli spałem raptem pół godziny. Matko, to nawet nie jest jeszcze połowa wyścigu. Tor naprawiony, sędziowie ustawiają na prostej startowej pojazdy w kolejności do restartu za samochodem bezpieczeństwa. Jest niezły chaos. W końcu ruszają. My jesteśmy przemarznięci i idziemy znów do budynku boksów by ogrzać się na klatce schodowej. Tam leżą jakieś pijane „vipy”. Siadamy obok, staramy się ogrzać i prześledzić wyścig na telefonach. Vipy rzucają czym mają pod ręką, w końcu ktoś się wkurza i przychodzi ochrona, która wygania wszystkich. Słońce powoli wstaje, my idziemy pod zamknięty bar w padoku, obok którego są wygodne drewniane ławy i telebim. Siadamy i zawijamy się w nasze błyszczące koce ratownicze. Troszkę śledzimy wyścig, troszkę walczymy z organizmami, które są w trybie przetrwania. Jasność nadchodzi równie szybko jak wcześniej zapadł zmrok. Przy okazji stajemy się atrakcją medialną, kiedy filmują nas dwie belgijskie ekipy telewizyjne. Jednej nawet udzielamy wywiadu, choć nasze zdolności komunikacyjne są już raczej mocno ograniczone. Mówią, że fajnie wyglądamy w tych kocach. Ktoś docenił naszą wolę przetrwania. Super, ale wolelibyśmy kubek ciepłej herbaty.
Wegetujemy tam dłuższą chwilę, aż wreszcie przenosimy się przed główną jadłodajnię w padoku i oglądamy wyścig na tamtejszym telebimie. Godzina ósma i na stoiskach nic się nie dzieje. Jest mi cholernie zimno, choć termometr pokazuje już 16-17 stopni. Godzina dziesiąta i dalej zero ruchu w interesie. Szanują się w tym zachodnim kraju najwyraźniej, ale ja dałbym wszystko za trochę tych znienawidzonych belgijskich frytek. Byle by były ciepłe. Od dwunastu godzin nic nie jadłem, to chyba nie pomaga. W końcu koło 11 decydujemy się ruszyć do szykany Bus Stop. Docieramy i JEST JEDZENIE. Opycham się skrobią i hamburgerem. Wracają siły, już nie muszę siedzieć w długich spodniach. Na czele dwa BMW, które już dłuższy czas utrzymują swoje pozycje, choć przy pitstopach wciąż zmienia się prowadzenie w wyścigu. Gonią je Audi i kolejny Bentley, któremu kibicuję.
Ruszamy na kolejny obchód toru. Przechodzimy przez padok i znów zaliczamy wspinaczkę pod Eau Rogue. Jest już grubo po południu i tutaj jak zwykle tłumy. Kilkaset metrów dalej, na prostej Kemmel, z kolei kompletny luz. Na F1 nie ma gdzie tu wbić patyka. Na chwilę siadamy, kiedy sędziowie wprowadzają nie wiem już który okres FCY. Na telefonie widzę jak Bentley z czołówki jest wpychany do garażu. Coś z tylnymi hamulcami. No to zwycięstwo już jest pewnie w rękach BMW, pytanie tylko którego. Zespół ROWE w końcu już wygrywał na Spa. My idziemy dalej do Rivage, gdzie znów przysiadamy. Pavel jak upadł i się oparł o plecak, tak zasypia. Jakaś zatroskana Pani podchodzi i pyta się po angielsku, czy on jest chory, czy się źle czuje. Nie – tłumaczę – po prostu jesteśmy na nogach od ósmej rano w sobotę. Pani przytakuje ze zrozumieniem i się oddala.
Ja nie mogę usiąść, wciąż muszę stać albo chodzić. Trochę boli mnie głowa, a właściwie całe ciało i każdy organ, trochę coś mi nie tak. Pewnie organizm po prostu ma dość. Obserwuję rywalizację na żywo i na telefonie. Pierwsze pięć aut to raptem kilkusekundowe odstępy. Do końca wyścigu półtorej godziny, a wydaje się, że rywalizacja dopiero się zaczęła i czeka nas prawdziwy sprint. Z resztą widać to po jeździe kierowców czołówki, która jest wyraźnie bardziej agresywna. Podejmujemy decyzję, że wyjdziemy pół godziny przed końcem wyścigu, bo na kolejny autobus trzeba czekać półtorej godziny po pokazaniu flagi w czarno-białą szachownicę. Nie wiemy, czy nasze organizmy dadzą radę tyle wytrzymać. Przenosimy się pod Les Combes, w okolicę bramy wejściowej na tor. Nieco ponad pół godziny przed końcem wychodzimy, resztę śledzimy z przystanku na telefonach komórkowych. Jest nasz autobus. Dalej oglądamy wyścig. Nic ważnego się nie zadziało, wygrywa prowadzące od dłuższego czasu BMW M6 zespołu Walkenhorst. Jakoś wszyscy w tej relacji wyglądają na zdecydowanie bardziej wypoczętych niż my.
Jeszcze tylko dwukilometrowy spacer pod górkę z przystanku i wreszcie docieramy do hostelu. Prysznic i na godzinę padamy na twarz. Regenerujemy się dość szybko. Dajemy jeszcze radę pójść na kolację na miasto i pogadać z Brytyjczykiem z pokoju, zanim kolejnego dnia wracamy do Polski tą samą drogą, jaką przyjechaliśmy. O dziwo w poniedziałek po wyjeździe Francuzów w pokoju nagle zrobiło się bardzo świeżo i komfortowo. Choć może nie powinienem tego nazywać przypadkiem. W każdym razie to już koniec naszej przygody.
Tak właśnie wygląda oglądanie wyścigu 24-godzinnego. Ilość i natłok wrażeń jest ogromny, ale jest też na to sporo czasu. Jest to też niemałe wyzwanie dla samych kibiców, choć na pewno można się przygotować lepiej, niż my to zrobiliśmy. W sumie nie trafiliśmy na złą pogodę, w końcu nie lało, co na Spa jest rzadkością. Jeśli kiedykolwiek podejmiecie się podobnego wyzwania bądźcie świadomi, że może was czekać tyle samo bólu istnienia, co frajdy z oglądania. Nie – błąd. Frajdy i tak będzie sporo więcej, ale ilości bólu pewnie się nie spodziewacie. Z drugiej strony pewnie trzeba być niemałym wariatem, żeby spędzić 36 godzin na torze, tak jak my to zrobiliśmy. Ja po powrocie (dosłownie) przewróciłem się na twarz, mając nawet problemy z oddychaniem. Okazało się, że owszem piłem dostatecznie dużo, ale jednocześnie wypłukałem sobie z organizmu elektrolity i czułem się mocno nieciekawie. Dobra lekcja o tym, czego naprawdę potrzebuje nasz organizm.
Czy warto? Co za pytanie. Warto sto razy bardziej niż za te pieniądze kupić sobie nowe części do komputera, nowy mebel do domu, czy cokolwiek innego. Takich wrażeń i tylu wspomnień nie zdobędziecie w żaden inny sposób. To w końcu uczta dla każdego maniaka sportów motorowych. Już na zawsze w waszej pamięci pozostaną niesamowite obrazy z nocnej rywalizacji, kiedy światła reflektorów przemykają tuż obok i oddalają się w niewyobrażalnym tempie po serpentynach toru Spa. No i po powrocie każdego szpanera w nawoskowanym AMG, czy innym M3 z podziurawionym wydechem skwitujecie tylko uśmiechem w kąciku ust i myślą „Audi R8 GT3 na biegu jałowym zjada na śniadanie takie ciche pyrkaweczki jak twoja”. 🙂
Artykuł autorstwa MarK. Pochodzi ze strony 4 kółka i nie tylko.