Motogry Publicystyka

Wolę pograć w B-Spec – recenzja filmu Gran Turismo

Ciężkie życie gamera

Poznajcie Janna. Jann kocha motoryzację. Od dziecka marzy o karierze kierowcy wyścigowego, jednak w przeciwieństwie do wielu mistrzów kierownicy, nie pochodzi ze zbyt majętnej rodziny. Dzięki temu pokochał Gran Turismo – grę stanowiącą dla niego jedyne miejsce, w którym może rozwijać swoją pasję. Nastolatek poświęca wyścigom całe swoje życie – za dnia dorywczo dorabia na lepszy sprzęt do grania, aby wieczorami szlifować talent na cyfrowych torach. Niestety rodzice nie podzielają entuzjazmu Janna. Granie w gierki kojarzy im się wyłącznie z marnacją żywota. Kiedy syn po raz kolejny odmawia pokopania w gałę ze starym, ten postanawia przedstawić chłopakowi trudy prawdziwego życia, zaciągając go do pracy na kolei (sic!). To bowiem tutaj, zdaniem ojca, trafiają wszyscy gejmerzy i obiboki. Wtem na arenę, całe na biało, wkracza GT Academy – zawody dla graczy Gran Turismo, których zwycięzca ma dostać szansę reprezentowania zespołu Nissana w profesjonalnych seriach wyścigowych. Wygrana w konkursie pozwoliłaby Jannowi udowodnić swój talent rodzinie, a także spełnić swe odwieczne marzenie.

Przeciętny Jann Kowalski

Moim głównym źródłem obaw przed seansem Gran Turismo był zupełny brak ugruntowanych postaci w obrębie ekranizowanej franczyzy. No bo weźmy na przykład takie Uncharted. Nathan Drake samą swoją obecnością przyciąga przed ekrany grono fanów, a fabuła filmu obraca się w bezpiecznych rejonach Nowej Przygody. Tymczasem – bądźmy szczerzy – seria symulatorów wyścigowych to absolutnie ostatni tytuł zasługujący na kinową adaptację.

Nic więc dziwnego, że w poszukiwaniu bohatera filmu twórcy zdecydowali oprzeć się na prawdziwej historii Janna Mardenborough. Problem w tym, że filmowy Jann jest typowym everymanem bez wyraźnej osobowości, przez co ciężko było mi znaleźć powód, dla którego powinienem mu kibicować. Bo podobnie jak ja lubi Gran Turismo? No tak, ale przecież jego rywale z GT Academy również muszą kochać dzieło Polyphony Digital. Bo jest szybki? No tak średnio bym powiedział, jeśli każdy wyścig wygrywa w dramatycznej scenie foto finiszu, gdzie od rywala dzielą go ułamki sekund. Co gorsza, scenariusz oparty na schemacie “od zera do bohatera” nigdy nie daje protagoniście szansy na popełnienie błędu. Tego typu historie opierają się przecież na trzymaniu kciuków za bohaterów pokonujących swe słabości. Tymczasem za każdym razem, gdy filmowy Jann kończy wyścig w żwirowej pułapce, winnym zawsze okazuje się bezmyślny rywal lub usterka techniczna. Sprawia przez to wrażenie, iż młodziak wręcz urodził się ze swym rzekomym talentem. Jego pozycja na mecie wydaje się natomiast zrządzeniem losu, nie zaś odzwierciedleniem jego aktualnej formy.

Źródłem problemu ewidentnie nie jest tu wcielający się w główną rolę Archie Madekwe. Brytyjczyk w bardziej emocjonalnych scenach radzi sobie całkiem przyzwoicie. Inna sprawa, że tych emocjonalnych scen jest jak na lekarstwo. Z jakiegoś powodu twórcy uznali bowiem, że ekranowy Jann będzie skrajnie antycharyzmatyczny – jest wręcz chodzącym stereotypem nerda z piwnicy. Skutek? Autentycznie zacząłem kibicować jednemu z antagonistów. Jego zaangażowanie i talent przynajmniej były widoczne. Ciężko też uwierzyć w niezwykłe umiejętności młodego bohatera. Dowodem jego zdolności ma być bowiem omijanie rywali dzięki „obieraniu innej linii jazdy w zakrętach”… co jest podręcznikową definicją manewru wyprzedzania, o ile nie zamierzacie soczyście przywalić w tył samochodu jadącego przed wami.

Łyżka miodku w beczce smrodku

Z tak nieporywającym głównym bohaterem, zadanie rozpalenia zainteresowania widza spadło na barki Davida Harboura. Ewidentnie był to dla niego kontrakt z cyklu „do odbębnienia”, ale w tak nudnym towarzystwie wystarczy, że Harbour bębnie, a od razu staję na nogi. Zwłaszcza że rola zgryźliwego trenera z traumą na karku zdaje się napisana idealnie pod niego. Łącząca go z Jannem relacja mistrz-uczeń została przedstawiona na tyle wiarygodnie, aby miała szansę zaowocować kilkoma uroczymi interakcjami w finale. Postać Harboura jest też jedynym źródłem luzu w tym zaskakująco nadętym powagą filmie. Muszę jednak ostrzec – wspomniany luz zawdzięczamy zazwyczaj żenującym one-linerom, takim jak znany już wszystkim tekst o puszczaniu pawia na trawnik. Choć moim faworytem i tak jest jego wartościowa uwaga przed startem wyścigu, aby „Ruszyć gdy zapali się zielone”.

Przyjemnym rykiem niewzruszon

Umówmy się – nikt nie wybiera się na Gran Turismo dla fabuły. To akcja na torze ma szansę przyciągnąć nas do kin. A ta wygląda naprawdę dobrze! Od ryku silników gęsiej skórki dostanie nawet największy ornitofob. Ujęcia z lotu ptaka genialnie wykorzystują architekturę toru, dynamizując obraz i ukazując znane trasy ze świeżych perspektyw. Serio, piloci dronów i helikopterów zasługują na wyższą gażę, niż osoby odpowiedzialne za samochodową kaskaderkę. Podobało mi się również wykorzystanie elementów growego interfejsu. Jann prowadząc samochód widzi przed sobą znaną z Gran Turismo 7 linię jazdy, która stanowi projekcję umysłu wychowanego na PlayStation młodziaka. W podobny sposób interpretować można widoczną w rogu ekranu tabelę wyników, która informuje nas o zajmowanej przez bohatera pozycji. Fajowe smaczki dla fanów, które nie są wyłącznie bezużytecznymi easter eggami.

Szkoda tylko, że wraz ze świetnym poziomem technicznym widowiska w parze nie idą żadne większe emocje. Większość zdjęć z kokpitu to statyczne ujęcia en face mordek kierowców, po których zwykle nie widać niczego poza śmiertelnie poważnym wyrazem zaangażowania. Fragmenty tego typu pojawiają się tak często, że zamiast budować napięcie zaczynają wręcz nużyć swą powtarzalnością. A pamiętacie takie Le Mans ‘66? Tam Christian Bale rzucał się po całej kabinie, majtał lewarkiem jakby wyrywał pietruchy w ogródku, śpiewał, żonglował i tańczył poloneza. Słowem: był zaangażowany w interesujący wizualnie sposób. Czy jakiś kierowca tak prowadzi? Oczywiście, że nie, ale hollywoodzkie widowisko rządzi się innymi prawami, niż Nürburgring. Tutaj im bardziej cool wyglądasz, tym szybciej jedziesz. Tymczasem głównym wyznacznikiem tego, czy Jann jedzie szybko, jest ilość potu na jego czole oraz to, czy w tle leci Black Sabbath.

Anonimowy tłum

Problemem są też wyjątkowo licho nakreśleni przeciwnicy Janna. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, iż fabularna kampania GRID Legends lepiej radziła sobie z przedstawieniem padokowych animozji. Nie wymagam tu oczywiście żadnej głębokiej psychologii, lecz moim zdaniem jaskrawe postacie oparte na kilku wyrazistych cechach pozwoliłyby w prosty sposób nakreślić angażujące dramy, których rozwiązaniem byłaby walka na torze. Najbliżej moich oczekiwań był główny antagonista ze złotego Lambo, ale i w tym przypadku brakowało mi jakichś mocniejszych niesnasek w świecie poza kokpitem.

Przerywamy program, by nadać komunikat

Wszyscy wiemy, że zagoszczenie znanej marki na wielkim ekranie umotywowane jest marketingowym potencjałem filmowej adaptacji. Nie oznacza to jednak, że konieczność reklamowania danego produktu z miejsca czyni produkcję mniej wartościową. Najświeższym tego przykładem będzie zapewne fenomen Barbie, która promocję znanych lalek przekształciła w komediowy pastisz na temat patriarchatu. Idąc na Gran Turismo każdy z tyłu głowy zapewne zdaje sobie sprawę, iż w rzeczywistości zmierza na dwugodzinny spot reklamowy. Problem w tym, że Sony wyciąga tę wiedzę z podświadomości twej potylicy i rzuca ci marketingowymi sloganami prosto w czoło. Niemal cały pierwszy akt filmu mógłby posłużyć jako przydługi spot na Summer Game Fest – bohaterowie co rusz głoszą, jakie to Gran Turismo nie jest „naj-„, a momentami postacie w dialogu potrafią dosłownie stanąć i powiedzieć do towarzysza: „Grałem w tę grę. Jest świetna.” po czym pójść dalej. Nachalna sztuczność niektórych kwestii może być porównywalna z lokowaniem parówek w polskich komediach romantycznych. Całe szczęście gdzieś po 30 minutach seansu bohaterowie wypstrykują się z przymiotników trzeciego stopnia. Do końca seansu marka Gran Turismo pojawia się głównie w postaci przytaczanych wcześniej miłych smaczków.

Konsekwencje scenariuszowej kotwicy

Gran Turismo wybitnie ilustruje wyścigowe samochody w swoim naturalnym środowisku, lecz wyraźnie wywraca się, gdy tylko zamierza powiedzieć coś o osobach znajdujących się w kokpicie. Sztampowa historyjka o spełnianiu marzeń nie ma szans przynieść satysfakcji, gdy jej bohater okazuje się wyprany z jakiejkolwiek osobowości. Przyzwoita obsada nie ma szans przebić się przez ziejący chłodem scenariusz bez krztyny luzu. Moje znikome zaangażowanie w fabułkę wylegującą się na dolnej granicy absolutnego minimum wyraźnie przełożyło się na przyjemność z oglądania pędzących po torze maszyn… ale to wcale nie oznacza, iż w waszym przypadku będzie podobnie. Jeśli czujecie, że potraficie przeprowadzić skuteczną dysocjację warkotu V6-tki od marketingowej paplaniny, możecie wyjść z kina zadowoleni. Natomiast jeśli do kibicowania śmigającym autkom potrzebujecie siedzącego wewnątrz nich człowieka, czujcie się ostrzeżeni.

Plusy:

  • Kreatywna realizacja scen wyścigowych
  • Zmyślne wykorzystanie growego interfejsu
  • Trzęsący fotelami ryk silników
  • Nienajgorsza obsada z Harbourem na czele
  • Działanie na rzecz poprawy społecznego wizerunku graczy

Minusy:

  • Pozbawiony charakteru główny bohater
  • Kiepsko nakreśleni rywale na torze
  • Marne przedstawienie rozwoju umiejętności bohatera
  • Powtarzalne ujęcia z kokpitu
  • Zaskakująco poważny ton opowieści wysysający z niej resztki życia
  • Nieumiejętnie nachalna autoreklama
  • Wyzbyte z emocji wyścigi

Ocena gry

45 km/h
5 3 głosy
Oceń artykuł
Podziel się:
Avatar photo
Jarek Kucharski
Cyfrowy ścigacz od trzeciego roku życia. W trakcie licencjatowania filmoznawczości, z sercem po stronie gier. Wstydliwie kocham ścigałkowe fabułki. #TeamLeclerc
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments